Mili Państwo, a dziś będzie o cenach paliw. A raczej o kilku mitach czy niejasnościach ich dotyczących.
Powiem wprost: jest drogo, a może być jeszcze drożej. Ósemka z przodu na totemach przy stacjach benzynowych wcale nie jest nierealna, ale to, czy ją ujrzymy zależy od szeregu czynników gospodarczych i politycznych.
Porównując historyczne ceny paliw do dzisiejszych wielu komentatorów skupia się jedynie na dwóch wskaźnikach: biorą pod uwagę cenę ropy oraz kurs złotówki do dolara. To równanie jest niepełne – wygląda to tak, jakby ceny chleba porównywać wyłącznie w odniesieniu do cen mąki. Rzeczywistość jest bardziej złożona.
Po pierwsze, warto dokonać kluczowego rozróżnienia. Analizując ceny paliw, analizujemy tak naprawdę sytuację na dwóch rynkach. Chodzi o rynek ropy (czyli rynek surowca) oraz rynek paliw (a więc rynek produktów). Na te dwa rynki oddziałują rozmaite, różnie nasilone czynniki.

Na cenę surowca najsilniej wpływa wojna rozpętana przez Rosję, potencjalne ryzyko sankcji oraz już wdrożone środki, które zmniejszyły przerób rosyjskiej ropy w rafineriach na całym świecie. To właśnie te mechanizmy sprawiły, że ropa Urals (z Rosji) jest tańsza od ropy Brent (z Morza Północnego) – mniej podmiotów chce ją kupić, traderzy boją się kontraktować dostawy ze względu na polityczną niepewność. Do tego trzeba dodać również pozostałości pandemii w postaci np. wysokiej ceny frachtu.
Cena surowca przekłada się oczywiście na cenę paliwa, ale poza nią rynek ten kształtuje również ogromny popyt, wynikający z odblokowanie transportu po zdjęciu restrykcji pandemicznych, zwiększenia ruchu samochodowego przez ucieczkę milionów ludzi z Ukrainy oraz wzrost zapotrzebowania wojskowego. Na widocznych na stacjach paliw cenach ciążą również wysokie koszty energii oraz względnie wysokie notowania uprawnień do emisji. Swoje zrobiły również ograniczenia w poborze paliw z Rosji – produktów jest mniej na rynku, ceny idą do góry.
To wszystko sprawia, że ceny na stacjach paliw są rekordowo wysokie – a mogą być wyższe, wystarczy bowiem, że Unia Europejska nałoży embargo na dostawy ropy z Rosji.
Nie jest natomiast prawdą, że ceny paliw podbija pomoc paliwowa, jaką Polska udziela Ukrainie. Według informacji, które pozyskałem, do końca maja państwo polskie wesprze ukraińskiego sąsiada wolumenem 55 tysięcy ton benzyny i oleju napędowego (ok. 73 mln litrów). Nie bez powodu piszę „państwo polskie” – materiały te zostaną przekazane z rezerwy strategicznej, a więc z zasobu, który i tak był poza rynkiem (nota bene, nie jest to szczególnie duże uszczuplenie tego zasobu). Z racji tego, że Polska posiada więcej zapasów niż musi (ustawowo powinniśmy mieć ich na 90 dni funkcjonowania gospodarki), to możemy sobie na taką pomoc pozwolić. Nawiasem, za litr benzyny na Ukrainie płaci się teraz na ok. 7 złotych, więc poziom cenowy zrównał się w zasadzie z Polską, choć zawsze po stronie ukraińskiej było o ok. 30% taniej.
I teraz kluczowe pytanie: czy koncerny paliwowe zarabiają na nas dodatkowe pieniądze? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Kluczem do niej jest tzw. modelowa marża rafineryjna. Wbrew pozorom, nie jest wskaźnik, który pokazuje zarobek koncernu paliwowego. To nożyce cenowe, odzwierciedlające różnicę między ceną surowca (ropy) a ceną produktów (paliw). Koncerny zarabiają teraz właśnie na tej różnicy, która jednak jest dynamiczna, ze względu na zmiany w poborze ropy rosyjskiej (czyli tej tańszej) oraz sytuację na rynku paliw (gdzie cały czas jest ogromny popyt i ceny są – w całej Europie – rekordowe). Innymi słowy mówiąc, giganci paliwowi zarabiają teraz na tym, że wciąż mogą pobierać tańszą ropę rosyjską i produkować z niej paliwa, które są bardzo drogie – ale nie są drogie dlatego, że koncerny dołączają do nich jakąś specjalną marżę detaliczną, inkasowaną na stacjach. Nie, zysk ma miejsce na etapie rafinerii.
Mam nadzieję, że udało mi się rozjaśnić Wam trochę sytuację. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania – piszcie śmiało.
#paliwo #ciekawostki #gospodarka #ceny #inflacja #samochody #energetyka
Powered by WPeMatico